Szkoła jako hipermarket?
Wyobraźmy sobie nowoczesną szkołę, podobną do hipermakretu.
Na półkach ogromna liczba rzeczy do wyboru: pożytecznych (ozwiązujących codzienne trudności), estetycznych (oddziałujących na zmysły) czy ludycznych (dających czystą radość z używania).
Można brać to, co się przyda, lub to, co po prostu cieszy oczy.
Można podchodzić, testować, sprawdzać w działaniu.
Wkładać, przymierzać, używać na próbę.
Można zdecydować się na samodzielne składanie lub zamówić dostawę i montaż.
Obsługa uśmiechnięta i radosna - nienarzucająca nam własnego zdania, gotowa podpowiedzieć rozwiązania lub wskazać, jak samodzielnie możemy je znaleźć. Przy wejściu pyta: "czy mogę Ci w czymś pomóc?"
Nikt nikogo, do niczego nie zmusza. Co najwyżej inspiruje (reklamą), moblilizuje, zachęca. Po markecie chodzą motywatorzy z próbkami produktów. Oferują darmowe degustacje.
Ze sklepu można korzystać według wyznaczonych instrukcji (strzałek), lub iść na skróty - samodzielnie, własnym tempem i rytmem, według indywidualnych preferencji.
Wszyscy byliby zadowoleni. Wszyscy? No właśnie...
Wśród nas są tacy, dla których męczarnią chodzenie po wielkich halach.
Wolą zamawiać przez internet.
I tacy, których drażni liczba produktów i zgiełk.
Wolą małe osiedlowe sklepy, w których dobrze znają sprzedawcę.
I tacy, którzy nie znajdują odpowiedniej oferty w markecie.
Preferują sklepy specjalistyczne.
I tacy, którzy po prostu nie lubią kupować.
Mogą chodzić miesiąc w tych samych ciuchach.
Jesteśmy skomplikowani i różnorodni.
Nie ma modelu idealnego dla wszystkich.
Dlatego reformowanie szkoły jest takie trudne.
Tomasz Tokarz
Komentarze
Prześlij komentarz