O millenialsach, internecie i dopaminie
Popularny ostatnio film Simona Sinka o millenialsach przedstawia uproszczoną, jednokierunkową wizję świata. Większość tez to zwyczajne narzekactwo, nieosadzone na żadnych twardych danych. Właściwie można polemizować z każdym zdaniem wygłoszonym tam zdaniem, ale skupię się tylko na tym, co wydaje mi się najbardziej przesadzone.
Już na samym początku publicysta stawia bardzo jednoznaczną tezę. Brzmi ona następująco:
1. "Wiemy, że zaangażowanie w media społecznościowe i telefony komórkowe uwalnia związek chemiczny zwany dopaminą".
2. "Dopamina to dokładnie ten sam związek wydzielany, kiedy palimy, pijemy i uprawiamy hazard".
3. "Mamy całą generację, która ma dostęp do uzależniającego i otępiającego związku zwanego dopaminą, poprzez serwisy społecznościowe i telefony".
Proste prawda? Internet, palenie, picie i hazard łączy jedno i to samo - dopamina. Dopamina to zło (uzależniający i otępiający związek). Skoro hazard prowadzi do wydzielenia dopaminy i internet robi to samo, to znaczy... że mamy do czynienia z niszczącą siłą. Skąd już tylko krok do rozwiązania: zakazać! I taka sugestia w filmie pada.
Sinek oczywiście nie dodaje, że dopamina wydziela się także wtedy kiedy się przytulamy, kiedy jemy dobry obiad, kiedy bawimy się z bliskimi, uprawiamy seks, kiedy wygrywamy bieg, oglądamy ciekawy film, uczestniczymy w ciekawej lekcji, tańczymy, gramy w planszówki itd. Jeśli wciągamy się w te aktywności to dostajemy zastrzyki dopaminy.
Dopamina jest nam niezbędna do życia. Dzięki niej możemy radzić sobie z wyzwaniami świata. Niedobór dopaminy prowadzi do depresji. Co zatem złego w tym, że korzystanie z internetu prowadzi do wydzielenia tego neuroprzekaźnika? Czy lepiej dostarczać sobie dopaminę przez używki? Przez kokę? Przez uliczne bójki? Szybką ryzykowną jazdę autem? Przez oglądanie lwów rozrywających ludzi na arenie? Przez udział w wojnach?
A może właśnie dzięki internetowi dostarczamy sobie niezbędnej dopaminy w sposób dużo mniej inwazyjny niż robiły to poprzednie pokolenia? Czy zarzut dotyczy tego, ze media społecznościowe są po prostu bardziej skuteczne w dostarczaniu przyjemności? Łatwiej za ich pomocą poprawić sobie humor? I czy to jest ich wada?
Trudno właściwie odnieść się do kolejnych tez w stylu: "Oni nigdy nie zaznają naprawdę głębokiego spełnienia” albo, że millenialsi nie tworzą "znaczących, sensownych związków". Nie wiadomo skąd autor bierze takie prorocze konstatacje. Przypomina to zwykłe krytykanctwo typowe dla pokoleń, którzy nie rozumieją (i nie chcą zrozumieć) młodszych generacji. Teksty w stylu: "ach, ta dzisiejsza młodzież nie nadaje się do niczego" formułowano także wobec pokolenia X reprezentowanego przez Sinka (urodzony w 1973 roku). Opisywano je mniej więcej tak: "oni nie znają życia, tylko zabawa im w głowie, myśmy mieli obowiązkową służbę wojskową, która nauczyła nas życia, a oni to przepadną".
Idźmy dalej. Sinek twierdzi (nie powołując się na żadne źródła), że millenialsi w trudnych sytuacjach nie zwracają się do ludzi lecz do urządzenia. Już pomijam fakt, że za tym urządzeniem też stoją ludzie - ale czy rzeczywiście ich pierwszym odruchem jest eksploracja sieci?
Przeczą temu chociażby badania Jacka Pyżalskiego: "Gdzie nastolatki szukają pomocy w sytuacjach problemowych nie dotyczących nauki? Mitem jest, że pierwsze „kroki” zwracają do sieci - tylko 10% powiedziało, że Internet jest na 1. miejscu. Na pytanie „Gdzie się zwróciłeś o pomoc?”, prawie 60% odpowiedziało: do mamy, wujka, dziadka; 41% do przyjaciół i kolegów z osiedla”.
Z moich obserwacji wynika, że dla dzisiejszych dwudziestolatków najważniejsze są relacje - wartościowe kontakty z innymi. I właśnie przede wszystkim do tego, do szybszego i częstszego komunikowania się z ważnymi osobami wykorzystują nowe technologie.
Kolejna teza Sinka: "wśród ludzi, którzy spędzają więcej czasu na Facebooku jest większy odsetek depresji niż u tych, którzy spędzają mniej czasu na Facebooku". Otóż istotnie pojawiły się badania wskazujące, że te osoby które spędzają czas na FB OGLĄDAJĄC profile innych i PORÓWNUJĄC ich kreacje do siebie częściej doświadczają zazdrości niż ci którzy tego nie robią. Może to u nich wzmagać nastroje depresyjne. No dobrze, ale czy to wina FB? Te same badania wskazują, że ci którzy wykorzystują FB jedynie do komunikacji (a nie dołowania się porównywaniami) nie doświadczają negatywnych emocji. Co jest tu skutkiem a co jest przyczyną? To nie FB szkodzi, ale to co z nim robisz.
Pomijam już hipotezę, że może po prostu osoby z depresją częściej korzystają z FB, bo daje im jakąś ulgę. Skoro zapewnia on ładunek dopaminy to zatem dziwnego, że osoby w stanach depresyjnych wchodzą na FB, by jej sobie trochę dostarczyć. To chyba lepsze niż gdyby miały aplikować sobie amfę.
Sinek wskazuje także, że problem z pokoleniem millenialsów polega na tym, że wychowywano ich w przekonaniu, że są wyjątkowi. A nie są? Przecież każdy jest inny. Każdy z nas ma jakieś mocne strony. Czy lepiej, by wychowywano ich w przekonaniu, że są dokładnie tacy sami jak wszyscy, że się niczym nie wyróżniają, że niczego nie osiągną? A jeśli w pracy nikt nie dostrzega, że mają niepowtarzalne talenty - to czyja to właściwie wina?
Co jeszcze mnie nie przekonuje u Sinka? Mam wrażenie, że pewne aktywności obecne u ludzi od wieków, redukuje jedynie do smartfonów. Tak jakby tworzyły nowe zjawisko. A przecież ludzie na przestrzeni stuleci wciągali się w różne stymulatory dopaminy.
Kiedy dorwiemy dobrą książkę, kiedy jesteśmy totalnie zaczytani, kiedy zachwycamy się światem tam przedstawionym uwalnia się nam dopamina. Powoduje, że chcemy czytać dalej. Pragniemy sięgnąć po kolejne tomy. Czytamy do późnych godzin, czasem przy słabym oświetleniu. Niejednokrotnie pierwszą rzeczą jaką robimy rano jest doczytanie kilku stron. Zdarza się, że odkładamy ważniejsze rzeczy, bo jeszcze poczytać trochę. Zdarza się, że rezygnujemy ze spotkania ze znajomymi, bo wolimy posiedzieć w domu i poczytać. Kiedy jest nam smutno wracamy do tej książki. Poprawia nam humor.
Ale tu nikt nie mówi o uzależnieniu. Nikt nie twierdzi, że przez książkę tracimy umiejętności komunikacyjne. Nikt nie przestrzega przed sytuacją, że kiedy będzie nam trudno - to zwrócimy się do książki, nie do realnych ludzi.
Podsumowując - wypowiedź Sinka ma charakter typowej opowieści z tezą, pod którą podporządkowujemy treść i argumenty. Oczywiście to prawo każdego publicysty - oddziaływać na masy w kierunku, jaki sobie założy. Pomaga mu fakt, że przesłanie nakłada się na ugruntowane, stereotypowe wyobrażenie młodych (zresztą, jak wspomniałem, każda generacja psioczy na kolejną). Dzięki temu ma tak dobry odbiór - lubimy kiedy ktoś potwierdza nasze potoczne opinie.
Niemniej, sam filmik na niewiele wspólnego z solidnym wykładem evidence based. Sporo tam generalizacji i uprzedzeń.
Osoby które Sinek krytykuje (millenialsi, czyli urodzeni po 1980 roku) mają obecnie średnio ok. 30 lat (część z nich przekroczyła 35). To chyba wystarczająco dużo byśmy mogli ocenić, że nie jest z nimi najgorzej.
Tomasz Tokarz
Komentarze
Prześlij komentarz