Czy w szkole może być fajnie?
To nie jest reforma dla słabszych uczniów – tak można w skrócie, parafrazując, oddać istotę zmian - w odniesieniu do idei wyrównywania szans edukacyjnych. Słowa „słabszych” użyłem ironicznie, bo za takich często uważani są ci, którzy po prostu nie odnajdują się w schematycznym świecie egzaminów i kartkówek.
Iluż spotkałem uczniów uchodzących za kiepskich, a którzy później świetnie radzili sobie w życiu. Tworzyli dobre relacje. Zakładali sprawnie funkcjonujące firmy. Po prostu ich talenty, zasoby, możliwości nie były cenione w przestrzeni szkolnej.
Iluż spotkałem uczniów uchodzących za kiepskich, a którzy później świetnie radzili sobie w życiu. Tworzyli dobre relacje. Zakładali sprawnie funkcjonujące firmy. Po prostu ich talenty, zasoby, możliwości nie były cenione w przestrzeni szkolnej.
Jeszcze przed objęciem teki minister edukacji Anna Zalewska powiedziała w jednym z wywiadów następujące słowa: "uważam, że w szkole nie być fajnie, ma być dość trudno (...) I jeśli ktoś wam mówi, że w szkole ma być fajnie to znaczy, że temu komuś nie zależy na was". Oczywiście rozumiem intencje – charakter człowieka kształtuje się przez przezwyciężanie przeszkód, przez zmaganie z przeciwnościami. Niemniej warto, aby stawiane młodym wyzwania były sensowne (powiązane ze światem, jaki nas otacza) i wynikały z naturalnego biegu szkolnego życia a nie były sztucznie konstruowane przez urzędników.
Mam wrażenie, że wciąż kierujemy się fałszywym przekonaniem, że dla naszych dzieci korzystne jest piętrzenie przed nimi trudności – oderwanych od ich codziennych doświadczeń. Tymczasem nie chodzi przecież o podnoszenie poprzeczki (i odrzucanie tych, którzy nie są w stanie przejść ujednoliconych wymogów) a o zapewnienie każdemu jak najlepszych warunków do rozwoju.
Nie chodzi o to, by było ciężej w ramach dominującego wzorca podawczo-testowego. Nie chodzi o to, by uczniom wtłaczać jeszcze więcej informacji do głowy i karać ich za to, że ich mózgi nie przyswajają danych, którzy przydatności nie pojmują. Naszym celem nie jest przecież przyspieszenie wyścigu szczurów. Taka sytuacja doprowadzi jedynie do wzrostu presji dyrektorów na nauczycieli, rodziców na uczniów, co zaowocuje większą frustracją.
Nie chodzi o to, by było ciężej w ramach dominującego wzorca podawczo-testowego. Nie chodzi o to, by uczniom wtłaczać jeszcze więcej informacji do głowy i karać ich za to, że ich mózgi nie przyswajają danych, którzy przydatności nie pojmują. Naszym celem nie jest przecież przyspieszenie wyścigu szczurów. Taka sytuacja doprowadzi jedynie do wzrostu presji dyrektorów na nauczycieli, rodziców na uczniów, co zaowocuje większą frustracją.
Reforma przesycona jest poczuciem zagrożenia. Jest źle – stwierdzają jej projektanci. Nie zamierzam mocno bronić obowiązującego po 1999 roku modelu kształcenia (ma on wiele wad), niemniej recepta zaproponowana przez ministerstwo nie odpowiada na kluczowe wyzwania – jest próbą cofnięcia polskiej szkoły do mitycznych czasów, gdzie uczniowie byli zdyscyplinowani i pilnie się uczyli. To iluzja. Ani takie wyobrażenie nie jest prawdziwe, ani szukanie w nim rozwiązań dla uporania się ze współczesnymi wyzwaniami nie jest sensowne.
Są różne drogi do sukcesu, różne szlaki prowadzące do spełnienia, różne talenty, które można rozwijać. Mamy różne pasje, potrzeby i pragnienia. Reforma edukacji u progu trzeciego tysiąclecia winna wreszcie uwzględnić tę oczywistość, zamiast traktować szkoły jak fabryki, których celem jest efektywne produkowanie ujednoliconego materiału ludzkiego.
Tomasz Tokarz
Komentarze
Prześlij komentarz