Przygotowanie do lekcji


Wraca jak bumerang problem przygotowania nauczycieli do pracy. Wzbudza on wiele emocji. Otóż moja teza wyjściowa (która spotkała się z krytyką) była taka, że nie ma potrzeby aż tak bardzo sie przygotowywać. Godzinami wycinać, kserować, planować, laminować itd. Tworzyć wyrafinowanych pomocy dydaktycznych. 
Szczególnie w przypadku młodszych dzieci, czytaj przedszkolnych. Według mnie godzina dziennie na przygotowanie wystarczy.

Dzieci przedszkolne potrzebują przede wszystkim rozmowy, zainteresowania, zauważenia. Widzę rolę nauczyciela jako facyliatora procesu grupowego i rozwoju indywidualnego.

Natomiast, z dyskusji wyciągam wnioski, że część nauczycieli uważa, że musi precyzyjnie zagospodarować każdą minutę przebywania z dziećmi. Wszystko tu jest jak w zegarku przygotowane. I rzeczywiście zajmuje to mnóstwo czasu. Wierzę, że wymaga zarywania nocek. 
Tylko... czy dzieci tego potrzebują?
Może to wszystko bardziej potrzebne jest samym dorosłym?

Może to odpowiada na NASZE poczucie sensu (oparte na modelu szkoły, jaki nam wklejono). I odpowiadamy na chęć bycia WAZNYMI. Przez przygotowywanie nadajemy naszej pracy wartość. I szukamy przez to uznania. Możemy mówić - "czy wiesz, ile ja się musze przygotowywać?".

Mam też przekonanie (może błędne), że takie nadprzygotowanie wynika bardziej z obawy przed czasem wolnym (horror vacui), z obawy, że dzieciom wtedy może przyjść coś dziwnego do głowy. Albo że rodzice zobaczą, że pani siedzi i "nic nie robi" (czyli obserwuje dzieci i rozmawia z nimi zamiast wymyślać kolejne aktywności).
I dlatego się pędzi z materiałem - jako zaplanowanym procesem pociągania za sznurki - choć przecież realizacja może odbywać się niejako przy okazji codziennych doświadczeń dziecka.


Jak uważacie?

Tomasz Tokarz

Komentarze

Popularne posty