Sens lektur



Nie jestem wrogiem lektur. Uznaję natomiast, że powinny mieć sens. Ich celem winno być poruszenie czytelnika, zapewnienie mu przeżycia emocjonalnego, a przez to oczyszczenie pozwalające stać się lepszym.

Dobra lektura to taka, która w atrakcyjnej formie odnosi się do potrzeb odbiorcy. Która ma bohaterów, z którymi może się utożsamiać. Która daje coś uczniowi, która go porywa, przez którą nie może zasnąć, przez którą szumi mu w głowie od wrażeń. Do której chce wracać.

Taka, która z jednej strony dotyka rzeczy mu bliskich, o których dyskutuje ze znajomymi. A z drugiej, która pokazuje inną perspektywę, rozszerza horyzonty, wprowadza w nieznany świat. Skłania do myślenia.

Lektury to rodzaj dialogu między przeszłością a teraźniejszością. W dwudziestoleciu międzywojennym, w okresie kiedy świeżo odzyskaliśmy niepodległość, kiedy państwo było zamieszkane przez liczne narodowości kanon służył umocnieniu ducha narodowego i ujednoliceniu narodu. Wtedy był funkcjonalny - dopasowany do problemów tamtych czasów. Dzisiaj, choć zmagamy się już z niego innymi trudnościami, wygląda jak kalka sprzed 100 lat.

Możemy wciąż proponować uczniom pozycje z XIX wieku. I przekonywać ich, że Sienkiewicz wielkim pisarzem był. Ale jeśli uczeń tego nie kupi a zazwyczaj nie kupuje, to kończy się na przymusie i obowiązkowych kartkówkach ze znajomości narzuconych dzieł.

W reakcji uczniowie czytają bryki, bo tam wydawnictwa im zaznaczają na co mają zwrócić uwagę. I dzięki temu lepiej piszą sprawdziany. Szybko się uczą, jak dostać lepsze stopnie bez czytania. Tylko czy o to chodzi?

Zaraz pojawią się argumenty, że bez znajomości tych dzieł uczniom trudno się będzie poruszać się w obrębie kultury polskiej, czytać nawiązania, które dla nas są oczywiste.

Serio są oczywiste? Mimo wielu lat nauki absolwenci i tak z wielką trudnością poruszają się w kręgu kultury polskiej sprzed 200-100 lat, bo głównie o takiej mówimy w odniesieniu do lektur. Proszę spytać dorosłych na ulicy, ile realnie pamiętają z "Pieśni" Karpińskiego, utworów Lechonia czy nawet „Kordiana”. Może okazać się, że żyjemy w wielkiej fikcji.

Sam uważam Mickiewicza za wielkiego poetę… na miarę XIX wieku i kontekstu w jakim działał. Sienkiewicz był całkiem dobrym pisarzem też na miarę swoich czasów. Warto o nich wspominać na literaturze czy historii. Inną sprawą jest jednak czytanie pod przymusem „Trylogii”. Czy to realnie da uczniowi więcej niż np. obejrzenie „Gwiezdnych wojen” (klasycznej Trylogii) czy „Matrixa”?

A czy kultura polska to tylko pozycje sprzed wieku? Tylko książki? A filmy Kieślowskiego? Smarzewskiego? Wajdy? A proza Dukaja? A teksty polskich zespołów rockowych? Czy dzisiejszym czterdziestolatkom - łatwiej dogadać się ze sobą pomocą utworów Ciechowskiego i Staszewskiego czy tekstów Morsztyna i Wierzyńskiego?

Mam wrażenie, że żyjemy w błędnym kole. Ponieważ byliśmy uczeni pewnych rzeczy (w epoce Gierka i Jaruzelskiego!), uważamy że nasze dzieci też muszą to robić…. bo inaczej się z nimi nie dogadamy. Zamiast rozmawiać językiem naturalnym, posługujemy się sztucznym, którego obie strony nie lubią. I de facto nie rozumieją.

Czy przy stole rodzice z dziećmi mówią językiem pełnym nawiązań do Krasickiego czy Nałkowskiej? Czy raczej opartym na wspólnych seansach „Stranger Things”, „Gwiezdnych wojen”, "Avengersów". O czym tak naprawdę rozmawiają dorośli z dziećmi? A może… nie rozmawiają. Może te wszystkie bajania o kodzie kulturowym to tylko pretekst, by nie musieć rozmawiać?

Tomasz Tokarz

Komentarze

Popularne posty