Nie uczyć za wiele
W liceum miałem prostą zasadę. Nie uczyć się ponad konieczną miarę niczego, co mnie nie interesuje. Oznaczało to, że praktycznie w ogóle nie przerabiałem treści szkolnych. Nie robiłem zadań domowych, nie przerabiałem narzuconego materiału. Czytałem rzeczy, które mnie ciekawiły... (Z ogromnym żalem konstatuję, że nie miałem dostępu do Internetu, dzięki czemu mój rozwój byłby dużo bardziej efektywny).
Ponieważ były przedmioty, gdzie nie dało się jechać na ogólnej inteligencji i trzeba było wykuć, albo systematycznie, żmudnie pracować (głównie języki i ścisłe) - podchodziłem do nich z planem minimum - wyciągnąć na 3. Potem odpuszczałem. I zajmowałem się tym, co dawało mi frajdę.
A piątki kolekcjonowałem tam gdzie można było wykazać się raczej ogólną orientacją, elastycznością i krytycznym myśleniem, i które nie wymagały drobiazgowego ślęczenia nad książkami.
W dorosłym życiu nie spotkałem wielu osób (nie licząc kilku akademików totalnie oderwanych od rzeczywistości), które choćby w małym stopniu były ciekawe jakie oceny miałem na świadectwie maturalnym :D
I dla których miałoby to jakiekolwiek znaczenie.
To tak w konteście obecnego ocenowego kultu cargo...
A przecież oceny jeszcze mniej realnie znaczą dziś niż wtedy
Tomasz Tokarz
Komentarze
Prześlij komentarz